czwartek, 17 grudnia 2009

Mało dać, dużo brać

Oglądałam dziś film pt. "Julie & Julia". Film zalegał na półce i nie miałam czasu go obejrzeć, bo od jakiegoś czasu wolne chwile poświęcam właśnie na gotowanie (film jest o tej tematyce).
Ale nie o tym miało być w moim dzisiejszym minifelietonie. Otóż główna bohaterka zadaje sobie pytanie, "czy można nie lubić swoich przyjaciół?". No i od jakiegoś czasu uważam, że niestety tak.

Z K. pracujemy razem od 5 lat i szczerze ją polubiłam od początku. Może nie mamy podobnych poglądów na wszystkie tematy, ale chętnie dyskutujemy o książkach, filmach, oglądanych w telewizji programach, nowych płytach, facetach itd... Spieranie się z nią sprawia mi przyjemność, bo to jest swego rodzaju intelektualna rozrywka. Poza tym miło jest dyskutować z kimś, kto ma co nieco w głowie.
Jednak jej nieporadność zaczęła mnie w pewnym momencie drażnić. Któregoś dnia powiedziałam sobie "Zaraz! Halo! Niemożliwe, żeby taka inteligentna dziewczyna nie potrafiła sobie ustawić obszaru wydruku w komputerze i żeby musiała mnie wołać do byle pierdoły, bo nie wie jak to się robi."  Zaczęłam się jej przyglądać, aby wybadać na ile jest nieporadna, a na ile leniwa. No i oczywiście okazało się, że w 80 % chodzi o niechęć do zrobienia czegokolwiek.
I tak jak tylko trzeba coś załatwić telefonicznie, to K. twierdzi, że nie może się dodzwonić przez 3 dni. Podnoszę słuchawkę i dodzwaniam się za pierwszym razem. Już widzę, że K. to zezłościło, bo wyszło na jaw leserstwo. Widzę też, że już ją denerwuję, gdyż głośno komentuję jej niechęć do pracy i wysługiwanie się innymi poprzez pozę "jestem taka biedna i z niczym sobie nie radzę".

Umawiamy się na spotkanie śledzikowe w knajpie. Ze względu na napięty grafik koleżanek ustalamy, że to właśnie K. dokona rezerwacji w knajpie, gdyż zdarza jej się zapominać gdzie i kiedy się mamy zobaczyć. Myślę sobie, że to dobry sposób, aby zapamiętała co i jak. To był czwartek. Spotkanie ma się odbyć za 5 dni. Jednakże coś mnie tknęło i pytam sie w poniedziałek K. czy zarezerowała stolik, na co ona wali swoją stałą śpiewkę "Nie mogłam się dodzwonić".
Na co ja odpowiadam:
- no to dzwoń
- dodzwoniłam się - nie ma miejsc (aha czyli przedtem w ogóle nie próbowała).
- przez pięć dni nie dałaś rady się nigdzie dodzwonić? I co teraz? Wszyscy mają w knajpach świąteczne spotkania i ciężko będzie zamówić stolik na 5 osób.
- no przecież wiem!! Najwyżej z buta czegoś poszukamy (nerwowy ton pojawia się w momencie, kiedy coś spieprzy)
- o nie! Co to, to nie! Mam już naprawdę wielki brzuch i chodzenie od knajpy do knajpy na mrozie średnio mnie bawi.
- wyluzuj!! Coś się znajdzie
Oczywiście ani mi w głowie pałętać się po mieście w poszukiwaniu stolika byle gdzie. Dzwonię po lokalach i znajduję taki, gdzie były dla nas miejsca, a K. jak zwykle nie musi się wysilać. Na spotkaniu K. chwali się jak to wszyscy pakowali dziś w pracy prezenty dla klientów, a ona nie musiała, bo się okazało, że nie potrafi. W tym momencie już oczywiście nie mogę się powstrzymać i komentuję, że "ty to zawsze tak robisz, żeby się nie narobić". Ona robi swoją minę pt. Jestem taka biedna. No i wychodzi na to, że ze mnie jest zołza.

W domu zrobiłam sobie podsumowanie ile mam z tej znajomości. Ile razy K. mi w czymś pomagała? Ile razy zrobiła coś dla mnie bezinteresownie? Ile razy powiedziała 'dziękuję za pomoc'? Bilans wypadł słabo.

Czy można nie lubić swoich przyjaciół?
Chyba muszę odpowiedzieć, że TAK. Zwłaszcza,  gdy w pewnym momencie odkrywasz, że ich motto to: Mało dać, dużo brać!

1 komentarz: